Strona:Na Sobór Watykański.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dojrzy. Nikt bez lustra nie widzi swego wyrazu twarzy. Lustrem, kontrolującem jego postępowanie, mogą stać się najlepiej ci, dla których on działa. Ale cóż! Kiedy kto Rzymowi i hierarchji zwróci uwagę na niewłaściwość postępowania — nie raczą go nawet wysłuchać, jako głupca, natręta, albo parszywej owcy heretyckiej, która znać nie chce subordynacji. Stąd nic dziwnego, że przywitany tak — obelgą zamiast podzięki — niekiedy przyjacielski głos traci wszelką ochotę wołać nadal. Albo milknie, jak kardynał Boromeusz, zdecydowawszy żywą wiarą, że Bóg przyjść musi z pomocą drogami nadzwyczajnemi, — albo się żachnie pod adresem „pyszałków“; „niech parszywieją dalej w swej doskonałości“ — i także umilknie, — albo wcale nie umilknie. Podrażniony będzie szykanował zdaleka, prawda, czy fałsz... A gdy mu kto powie, że nie zna dobrze terenu, że na domysł gada, że przeholowuje i kłamie, rzuci w odpowiedzi patetyczną uwagę: „Tego gniazda szerszeni zbliska tknąć nie można. Trudno przekonać się naocznie o prawdziwej jego zawartości.“
Czyżby zatem Rzym wcale nie znał rozumnej krytyki? Muszę pod tym względem częściowo sprostować sąd kardynała Boromeusza. Rzym nie jest pozbawiony autokrytyki. Zwołuje więc raz wraz Sobory, rozstrzyga na nich i prostuje krzywizny swego postępowania, Operacje tego rodzaju bywają bardzo nie-