Strona:Na Sobór Watykański.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głupoty, zła, grzechu, zbrodni! Jakby to był materjał zatracenia na wieki! Jakby te dusze przestały zgoła należeć do „Ojca naszego, który jest na niebie...“ Zabiera im się brutalnie nadzieję posiadania Boga i knutem kar chce im się przywrócić Jego słodką miłość. Wylewa się całe beczki octu cierpkich jak cierpkość sama zarządzeń, a o kropli miodu dla ich przygarnięcia na łono prawdy — ani słowa, A ceremonjał pojednania heretyków z Kościołem? A sposób ich traktowania?! Zostawmy go bez zmiany i dajmy mu napis: „Tak przyjmowano zbiegłych niewolników w epoce Rzymu Cezarów...“
Przypuśćmy, że się ich uważa za drachmę zgubioną, za owcę zbłąkaną. To czyż Kościół katolicki dorósł w swem postępowaniu z nimi do wyżyn ewangelicznej niewiasty, poszukującej pieniążka, do troskliwej pieczołowitości i delikatności ewangelicznego pasterza, który nie wprowadza w grę kija i nic szarpie runa, ale na usługi swego „bydlątka“ głupiego oddaje ramiona własne?... Przypuśćmy, że się ich uważa za synów marnotrawnych. To czyż ci synowie, marnotrawcy wiary i jej skarbów, nie znajdą nigdy ewangelicznego przyjęcia? Ni cielca tuczonego, ni uczty radosnej, tanecznej, ni ramion otwartych ojcowskich, ba, macierzyńskich Kościoła? Czyż wiecznie nad ich głowami, ze stulecia w stulecie, z rabinistycznym zgrzytem wypowiadane będzie: anathema! Inaczej w Ewangelji żegnano, inaczej witano z powrotem i drachmę i owcę i marnotrawnego syna.