Strona:Na Sobór Watykański.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych, psalmów, proroctw, pieśni i modlitw natchnionych jest dla nas w podwojach świątyń polskich poprostu straconą. Od czasu pierwszych Piastów, kiedy obcy kapłan, w obcym języku zajmował Kościół w posiadanie, a naród był tylko milczącym widzem obrzędów, nie posunęliśmy się o wiele. Jest to szkoda nieogarniona. Rozumiemy wagę tradycji, szacunek winny językowi, który z burzy dziejów wybronił takie skarby wierzącego serca i takie pieśni z piersi swojej wyśpiewał. Ale wkońcu każda tradycja martwa wyczerpuje się; a jeśli już chodzi o tradycję, to większe prawo będzie miał język hebrajski.
I w jaki to wogóle sposób rozwijać się mogła u nas głęboka twórczość religijna, jeśli naród odłączony został obcym sobie językiem od tradycji zarówno chrześcijańskiej jak własnej? Jeśli ten język, zasiadłszy w jego gontynie starodawnej, kazał wieszczkom i ofiarnikom jego oniemieć od czasów Mieszkowych po dziś? Zachowało się w drewnianych kościołach wiejskich budownictwo nasze plemienne i dziś wdzięczni jesteśmy budarzom, że ocalili dla nas polski kształt swoisty, oczom drogi. Ale z dawnych polskich zaśpiewów modlitewnych nie pozostało nic. Zubożyło to duszę narodu. Poszła ona pocieszyć się w pieśni ludowej; ale ta pieśń ludowa to jeszcze nie twórczość narodowa, to nie hymn wedyjski, czy ambrozjański. Nie zapominajmy, że hymn „Święty Boże“ jest tłumaczeniem z łaciny (i dzięki przekładowi tak