Strona:Na Sobór Watykański.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siedziałem w ławce jednego z Kościołów byłej Kongresówki i słuchałem, jak ksiądz podczas nabożeństwa śpiewał ten ustęp Pisma św. w lekcji mszalnej. Był dzień Zielonych Świątek i pod wpływem „czytania“ Dziejów Apostolskich, które rozumiałem, jeden z nielicznych inteligentnych uczestników, rozumiejących po łacinie, uczułem, jak mi dusza przenosi się ze skromnych murów świątyni w mury Wieczernika i odnajduje sama siebie w pierwszych czasach Kościoła, gdy nań „przypadł jakoby szum wiatru gwałtownego“. Duch Boży, przyobiecany Apostołom przez Chrystusa, zstępował, aby ich nauczyć wszystkiego.
I pierwsza lekcja była poświęcona liturgji. Zdumieni słuchacze izraelscy, słysząc tych Galilejczyków, orzekli, że tysiącem języków oni sławią „wielmożne sprawy boże“. Poryw Ducha Bożego udzielił się ich duszom. Nie mogą milczeć, pełni Jego żaru i Jego mocy. Nie zadowalając się wnętrzem swego domu, wychodzą na widok publiczny. Modlitwę, na której trwali w Wieczerniku, przenoszą na ulice miasta Jerozolimy. I ta liturgja, zaimprowizowana w obliczu Syjonu, przedziwne ujawnia akcenty. Nic ludzie układają jej brzmienie; kształtuje ją Duch Boży. On też odrazu zakreśla dla niej szerokie, Chrystusowe iście, tereny. Chce ją pchnąć na cały świat, dać jej język „wszystkiego narodu, który jest pod niebem“.
I tak uczynił. Gdybyśmy się zapytali dzie-