Strona:Na Sobór Watykański.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żą do ich odmawiania. Adepci takiej pobożności uważaliby sobie za grzech opuścić modlitwę, bo to rzecz święta... Mówią zatem pacierze i polecają łasce boskiej duszę męża, brata czy syna, który głodny, nie zastawszy obiadu, klnie na czem świat stoi. Takie świeczniki pobożności są w każdej parafji, dyskredytując wiarę. Ludzie bowiem, sądzący po wierzchu, powiedzą sobie poprostu: „Do czorta z takiem nabożeństwem“. Św. Kongregacja obrzędów nawet sobie sprawy nie zdaje z tego, ile szkody przynosi Kościołowi, dając patent publiczności różnym prywatnym, zaściankowym praktykom bractw, kongregacyj, archikonfraterni... Dobrze jest, gdy wierni pomyślą o tem, by więcej myśleć o Bogu, kiedy mają czas, ale źle jest, gdy później tacy „bractewni“ usiłują nagiąć pod jarzmo swoich dowolnych praktyk — nie przesadzam — „cały świat“ i za niedowiarków mają i jako niedowiarków wytykają palcami najuczciwszych, ale trzeźwych pod względem bractewności ludzi. Zdaniem piszącego należałoby Kościoły zarezerwować tylko dla parafjan, bractwa zaś, dewocje wyeliminować. Kościół jest miejscem kultu publicznego. Dewocje rzeczą prywatną.
Co się tyczy winy niewczesności kultu, to ponosi ją już św. Kongregacja. Dobre są ustalone ramy dla kultu publicznego i powinny być, ale
1-o powinny się stosować (bezwzględnie) do wymogów kraju, wieku, narodu. Niezrozumiały język — o czem osobny rozdział — nie-