Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom I.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
SCENA PIERWSZA.
LA GRANGE, DU CROISY.

DU CROISY: Mości la Grange!
LA GRANGE: A co?
DU CROISY: Popatrzno się na mnie, bez żartów.
LA GRANGE: No i...?
DU CROISY: I cóż powiesz o naszej wizycie? Bardzoś zadowolony?
LA GRANGE: A tobie jak się zdaje, czy mamy z czego być kontenci?
DU CROISY; Prawdę mówiąc, niebardzo.
LA GRANGE: Co do mnie, wyznam otwarcie, jestem poprostu oburzony. Słyszane to rzeczy, aby dwie prowincjonalne gąski drożyły się z sobą w ten sposób i traktowały z podobnem lekceważeniem przyzwoitych ludzi! Ledwie krzesła raczyły podać! A co się naszeptały do ucha, naziewały, naprzecierały oczu, pytając się wzajem: „Która to godzina?“ Czy raczyły wybąkać coś prócz tak i nie, na wszystko z czem zwróciliśmy się do nich? Przyznaj, gdybyśmy byli najostatniejszymi wywłokami, nie możnaby nas przyjąć z większem lekceważeniem!
DU CROISY: Widzę, że bardzo wziąłeś to do serca.
LA GRANGE: Z pewnością wziąłem, i to tak dalece, że pragnę się pomścić. Wiem dobrze, co jest przyczyną tej niełaski. Atmosfera, jaką stworzyły nasze „wykwintnisie“, zatruła swemi wyziewami nietylko Paryż, lecz przedostała się do zaścianków: zdaje się, że nasze dzierlatki dobrze się nią zachłysnęły. Obiedwie mają coś z „wykwintnisi“ a coś z prowincjonalnej