Strona:Moi znajomi.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do ganku, aż do progu, biegły echa dzwonów i pieśni i w nocy jeszcze napełniały powietrze swym jękiem.
— O, jak smutno w grobie! O, jak zimno w trumnie!
W lecie najmniej o mogiłkach się myślało. Zasłaniały je drzewa rozrosłe, zagłuszała wrzawa bawiących się dzieci, zalewał światłem dzień długi.
Zimą znów strach czegoś brał patrzeć w tamtą stronę. Śnieg taki był wtedy biały, jak śmiertelna płachta, krzyże sterczały z grobów, podnosząc jakby zamarzłe ramiona, a w rogu, za murem, widać było wielką czarną sosnę, którą z wrzaskiem obsiadały kawki. To były groby samobójców. Tam «straszyło».
W wieczory wiosenne podnosiły się z Hańczy mgły białe i płynęły w powietrzu leciuchne, powiewne. Marynka pokojówka mówiła, że to są «duszyczki». Niekiedy napełniały one sobą cały ogród. Na pierwszy rzut oka niby nic. Ot, mgła i tyle. Dobrze się wszakże wpatrzywszy, jeśli jeszcze księżyc wtedy świecił, wyraźnie można było widzieć, jak się między drzewami przesuwają cienie, jak się słaniają, nikną i znów płyną, długie, białe rąbki powłócząc za sobą.
Niekiedy widać było tę panią z drugiego