W pośrodku, cała pod promieniami owych złotych pyłów, leżała na nizkiem, zbitem z tarcic łóżku, w owej siwawej, długiej koszuli i czepeczku na nędznej głowie — Kania. Kiedyśmy weszli, klęczał przy niej, kończąc modlitwy, ksiądz brat, którego wielkie uszy, prześwietlone odbitem od żywicznych tarcic światłem, zdawały się powiewać, jak ogniste flagi. Wpatrzyłam się w nie jak urzeczona, przejęta wielkiem wzruszeniem. Ksiądz modlił się półgłosem, trzymając na piersiach poduszkę z wijatykiem; mały chłopiec w komeżce, poruszał lekko dzwonek. Słychać było świegot jaskółki, ścielącej gniazdko pod krokwią i ciężki, chrapliwy oddech umierającej.
— Ojcze nasz... — zaczął ksiądz głośniej.
Szept przeleciał po drwalce, kobiety poklękły. Chwilę trwała cisza; chrapliwy oddech ustawał zwolna.
— Już... — szepnął ktoś z obecnych.
Wtedy Anusia podniosła się cała drżąca z klęczek od progu, pochyliła nad Kanią i zakryła jej twarz białą swoją, jedwabną chusteczką.
Wyszliśmy cicho, na palcach...