Strona:Moi znajomi.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wne nie widziała mnie wcale. Dopiero kiedy cień mój znalazł się tuż przed nią, wstrzymała się nagle, rozprostowała nieco i twarz podniosła ku mnie. Jaka to była sieć zmarszczek! Życie, co przędło nitki tej sieci, musiało być długie, bardzo długie; musiało też nie spoczywać nigdy. Musiało ono rankiem przy ogarku do pracy się brać, a kończyć ją pół ślepo, o pianiu północnych kurów. Musiało na szare wrzeciono swoje wytargać z tej piersi wszystkie włókienka; musiało nić swoją rwać, plątać i znów rwać, i znów plątać, nie wygładzając węzłów, tylko śpiesząc, śpiesząc, śpiesząc...
Stała tak chwilkę, jakby w zadziwieniu, mrugając małemi, szaremi oczkami, poczem znów się ruszyła, do ławki podeszła i kosz, do połowy napełniony piernikami o nią oparłszy, odetchnęła głęboko raz i drugi.
— Gorąco — przemówiłam, aby coś powiedzieć.
— A dał Pan Jezus, dał! — odrzekła, ocierając wyschłą ręką pot z bladej, jak opłatek, twarzy. — Przyparek taki naszedł, co strach!
— Siądziecie może trochę?
— I... co ta siadać, proszę łaski pani! Tak się aby zeprę. Starocie takiej to i sieść i wstać trudno. Zaraz cości w krzyżu trzeszczy...