Strona:Moi znajomi.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzy zawiłemi gałęźmi i korzeniami krzu, zarosłego na głucho zielskiem wszelakiem, ustawiały się oba obozy, poczem chłopcy wyciągali z sieni borsuczą skórę, wlekli ją w kierz, rozpierali na kijach, i tak stawała się niedźwiedziem w mateczniku siedzącym. Teraz dopiero zaczynał się piekielny hałas. Tadzio trąbił pobudkę myśliwską na wyłamanej szyi z starego liwara, dziewczyny napędzały zwierza naganką, a stara ślepa ogarzyca Wolta, zerwawszy się z swego legowiska, obskakiwała krzak dokoła z takiem, ujadaniem, jak w najtęższej kniei. Wtedy rozlegały się zabójcze strzały z wyrobionych przez Pawła, porządkowego, rusznic, a niedźwiedź, lubo się twardo trzymał, przecież padał wkońcu, na uciechę starej Wolty, która rzucała się na niego z jasnem, radosnem, z lat młodszych przypomnianem graniem.
Choć polowanie zazwyczaj kończyło się tryumfem myśliwych, zawsze przecie ten i ów oberwał na niem coś z reszty, a i to się zdarzało, że Miśka na dobre jakiego Framużaka albo Szkatulaka spłatał. Wtedy niesiono umarłego na marach pod kapliczkę w rogu ogrodu stojącą, a kapelan obozowy odprawiał uroczyste egzekwie. Każdy bowiem obóz miał swojego. Kapelan Szkatulaków, młody wikaryusz, słyną z wymowy, a na