Strona:Moi znajomi.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skały się bolesnym kurczem, a szczupła śniada twarz przybierała wyraz twardy i srogi. Czuła też wtedy Maryśka, że ją mróz ograża i za piersi chwyta, a śnieżyca po gołych nogach, jakby drobnym żwirem siecze, z okrutnym niosąc się zapędem.
Odwaliła nareszcie pierwszą bryłę zmarzniętej ziemi i poczuła jednocześnie, że jej krew z pod paznogci trysła. W tej samej wszakże chwili bęben zahuczał raźno, a dziewczyna, raz tylko jęknąwszy, z nową siłą motyką w kopiec uderzać zaczęła. Trzeba było otwór rozprzestrzenić tak, aby w nim stanąć i obrócić się było można. Szło to jak z kamienia.
Nogi tak jej z zimna srogiego zdrętwiały, że musiała przysiąść na nich, aby odeszły cokolwiek.
Chwilami zdawało jej się, że kopie wielką mogiłę na siebie, na Antka, na Jantosia i na ono niewiniątko nieurodzone jeszcze... Huk bębna wydawał jej się wtedy jako bicie dalekich dzwonów, a zapęd i jęki wichury jako organ w kościele grający. I nagle chwytała ją niewstrzymana żałość, a z oczu sypały się łzy bujne i drobne, przemagając gorącością swoją owo straszne zimno, które je dopiero wówczas ścinało lodem, kiedy się już z jej pałającej twa-