Strona:Moi znajomi.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do góry się w tym impecie podniósłszy, a chłopak golutkiem ciałem po pachy w śnieg zapadł i jak się w płaczu uniósł, tak aż zesiniał cały.
Maryśka pędem do kuchni wróciła, drzwiami trzasła i potrąciwszy trzy razy stołek, plecami do dziewuch siadła i z wielkim pośpiechem kartofle skrobać zaczęła, ciskając je w żeleźniak z taką złością, jakby go porozbijać chciała.
— Masz ty sumienie tak dzieciaka poniewierać?... — odezwała się pochmurnie Ulina. — A cóż on ci, chudziątko winien, że żyje? Prosił ci się na świat, czy co?
Maryśka ni słowa nie rzekła, tylko silnie nosem pociągać zaczęła; naraz z pałających jej oczu posypały się gęste, drobne łzy, jak deszcz rzęsisty.
Po twarzy jej leciały, jak iskierki złote, jedna drugą potrącając, jedna za drugą goniąc, na pierś jej przywiędłą, na siwą koszulę, słonością swoją usta jej przejmując. Łez tych Maryśka nie ocierała wszakże, tylko od czasu do czasu mrużąc oczy przed ich nawałnością i przełykując gorycz ich słoną, skrobane kartofle coraz szybciej do żelaźniaka rzucała. Chrypliwy, zanoszący się płacz dziecka, słabym