Strona:Moi znajomi.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzeniu patrzył przytomnie i zdawał się namyślać nad czemś. Westchnął potem kilka razy głęboko, a spostrzegłszy małego, kręcącego się po izbie chłopaka rzekł:
— A skocz ino Jędrek do Pana, coby po urząd do kancelaryi posłał; będę testamenta pisać...
A widząc, że chłopak gębę otworzył i w głowę się drapie:
— A biegajże duchem, — dodał — bo ja dziś umierać będę.
— Jezu! — wrzasnął chłopak jak oparzony i we drzwi się rzucił.
Józik patrzył za nim, a gdy się drzwi zamknęły rzekł:
— Już ja to sobie wszystko dawno umyślił, zara wtedy, jak mi rękę dochtory ucieni.
— I cóż tobie po testamencie, Józik? — rzekłam — matkę przecie masz...
— Matka nie wieczna, a jabym spokojnego skonania nie miał...
Nie chciałam go drażnić i zamilkłam.
Przytomny był, ale niespokojny bardzo; coraz częściej poglądał w okno.
— Żeby aby prędzej! Żeby aby prędzej! — powtarzał z wzmagającą, się niecierpliwością w głosie.