Strona:Moi znajomi.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeczy. Noc uśpi, noc obudzi, ani siąść, ani tchnąć — nic! Do łokci ręce, psubracie, pourabiaj, myślę, do krwawego potu, siedm razy na godzinę się zapoć, myślę, nosem w ziemię zaryj — myślę — to ci się bałamuctwa z dziewczyną odechce... I walę ziarna w dwoje tyle na kosze, a worki pakuję takie, że i koń miałby co dźwigać, z góry na dół, z dołu na górę na złamanie karku pędzam, zjeść nie daję, orzę w niego tak, że niech Pan Bóg broni! Wyciągnął się, pobielał na twarzy, jakby po zimnicy, oczy mu się, jak u wilka na mróz zaświeciły — i nic. Zęby bywało ściśnie, aż mu zgrzytną, jak u strzygi, i robotę taką, coby i na trzech było z czubem, ino za siebie przerzuci. Ano dobrze. Święta nie daję, niedzieli nie daję — nic. Aż i dziewczyna pobladła, posmutniała, płakiwać po kątach zaczęła. Pękało mi serce, alem się już zawziął okrutnym zawziątkiem. Zawszeć to człowiek szlachcic od rodu, Warawąsoski... Nie z tych stron, nie... Z łomżyńskiej ziemi szlachta my byli, czynszowa, prawda, ale się żaden z nas, ze szwabami, jak Bóg Bogiem, nie bratał, od dziada, pradziada.
Szarpnął siwego wąsa i przymilkł na chwilę.
Ano, minął tydzień, minęły dwa tygodnie, minęły trzy tygodnie — i nic. Mój Niemiec