Strona:Moi znajomi.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieścioro mniejszego i większego drobiazgu. Jedne darły pierze, drugie skubały szarpie, a Ksawery opowiadał im bajki, śpiewał pieśni, ciekawszym pokazywał na elementarzu. Byli tacy, których tej pierwszej zaraz zimy na Bas, Bąk — jak mówił — «wypromował».
A gdy zapachniała wiosna i pierwsze się trawy puściły, a uczniów i uczennic ubywać zaczęło, wdziewał Ksawery swój chałat, podpasywał się rzemieniem, zawijał szarawary, torbę przez plecy przewieszał i z listami biegał.
Pamiętam jeden taki wieczór, kiedy się wybrał od nas z zimowej sadyby. Był to wielki piątek. Wielkanoc przypadła wczesna, ciepły wiatr pociągał z południa, czajki biły się nad błotami za kowalowym jugiem, od lasu słychać było pohukiwanie bąka. Wieczorem, kiedy gorące przygotowania do święconego ochłodły nieco, wyszłam na drogę w pole. Cisza była wielka, szeroka, zorze zachodnie gasły, a na wschodzie podnosiła się pełnia wiosenna, złota zrazu i ogromna, potem coraz srebrzystsza i mniejsza.
Z daleka, z gościńca, dolatywał turkot bryczek i klekotanie wózków chłopskich, toczących się do miasteczka «na groby». Kiedy turkot dobiegał do Murowańca, wypadały psy karczmar-