Strona:Moi znajomi.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mimo wielkiego pośpiechu, z jakim wykonywał swoje poselstwa, zatrzymywał się przed każdym krzyżem, klękał na śniegu lub na grudzie gołej, a wązkie zbielałe jego wargi poruszały się szeptem modlitw i pacierzy.
Do nas ściągał zwykle na noc, wiedział, że dostanie kolacyę i kąt do spania w stajni lub w oborze. Gdy przyszedł, czeladź siedząc przy misie wybuchała śmiechem i drwinkami.
— A cóż to «Sawery» tak po cichu zajechał, żeśmy nie słyszeli? Kiepskiego foczpana Sawery ma, co nawet ognia z pakuł dać nie umie. Żeby my byli wiedzieli, toby my byli choć turowej pieczeni narządzili, prawda, Maryśka? A tak barszcz ino i kartofle, jeszcze z nich kucharka wszystkie skwarki wyjadła...
A inni:
— Cóż tam Sawery ustrzelił ze swego kija, co tak torba sterczy?
— Cichojta, nie gadajta, bo Sawery pieniądze niesie, co będzie Biernacice kupał...
A on tymczasem jak u proga stanął i «pochwalony» rzekł, tak tylko dyszał od onego biegu i ciepłe powietrze ustami chwytał. Uśmiechał się wszelako, kiwając głową i powtarzając:
— Aha! Aha!... Chwała Bogu! — iż to był zwykły jego przystęp do rozmowy.