Strona:Moi znajomi.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I cóż panie Wilewski?
I aż się za boki bierze i śmieje, patrząc na onego nieboraka, co przed nim zafrasowany stoi.
Ksawery szerzej jeszcze usta otworzył i wytrzeszczył oczy.
— A no — myśli sobie — wolno księdzu, jako księdzu.
Aż tu jegomość nagle śmiać się przestał, rękę jak na kazaniu wyciągnął i rzecze:
— Pamiętaj, że pokora niebiosa przebija. Ty sobie u mnie świnie paś, a co szlachcic jesteś, to szlachcic. To swoją drogą, a to swoją drogą. Tylko ja twoją metrykę z Krakowa dobędę...
Ksawery na to w płacz i buch księdzu do nóg, jak długi. Jezu miłosierny! «Metrykę» będzie miał jako i drudzy...
A ksiądz:
— Jeszcze ty mi nie tak będziesz dziękował, tylko czas przyjdzie. Człowiekiem cię zrobię, albo i zakrystyanem, bo z Onufra kulfon, tylko do lat dojdziesz. A teraz, masz!
Ściągnął ze szyi niebieski włóczkowy szalik, co go od chłodów wieczornych w drogi brał i Ksaweremu go podał.
A gdy ten płacząc stopy mu całował.