Strona:Moi znajomi.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na morze, a nieruchome przedtem rysy jego drgały jakiemś wielkiem wzruszeniem.
Naraz, w pośród tej ciszy, ryknęły gromy jak salwy armatnie. Wszystko się zakręciło, zakotłowało, zkłębiło w jeden wściekły orkan. Huk, trzask, świst, łomot, napełniły niebo i ziemię, a złote węże prostopadłe bijących piorunów co chwila rozdzierały grube, namacalne niemal ciemności.
Stary maszynista nie spuszczał z nich oczu. On wyczytywał na nich jakieś ogromnej miary głoski, jakieś tajemnicze runy, które mu piętnowały duszę i wypalały na mózgu ogniste znamiona. Puścił wreszcie kij, podniósł w górę trzęsące się ręce, patrząc w rozpłomienione jak tabor niebiosa, poruszył wargami bez dźwięku. Aż podniosła mu się pierś nagłem łkaniem, padł na kolana, zakrył oczy dłońmi i wielkim głosem zawołał:
Deus... Deus fecit!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W miesiąc potem powrócił Kaputkiewicz do swojej izdebki. Zestarzały był, zmizerowany, zmieniony. Pierwsze jego spojrzenie padło na Szekspira. Pokiwał głową, wziął książkę ze stołu, ucałował, owinął w papier i schował na