Strona:Moi znajomi.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz uderzała nowa fala wiatru i zakręciwszy drobnym, miałkim pyłem rzuciła tuman duszący w powietrze. Sykanie, ćwierkanie, brzęczenie — umilkły w jednej chwili.
Cała zachodnia strona nieba była jakby ogromnym portem, pełnym białych żagli, ku którym zapóźnione dążyły z pośpiechem. Nagle pociemniały chmurki, i zmieniły się w oszańcowany rudą czerwonością tabor; a świecące nad nim słońce straciwszy swą promienną świetność, zdawało się być rozżarzonym węglem.
Fala wiatru, która teraz przyszła, gnała przed sobą całą ławicę piasku, zasypywała nim trawy, kręciła z niego tu i owdzie lejki i miotała nimi z zachodu na wschód ze świstem.
Ludzie, których pan Prosper spotykał, szli wszyscy w przeciwnym kierunku. Wszyscy się zdawali uciekać od morza. Były to praczki z koszami na głowach, wyrobnicy z koszami na plecach, przewoźnicy z wiosłami i drągami na ramionach. Szli z pośpiechem, pochylając czoło przeciwko fali wiatru, który już to rozdymał ich odzież, już to opinał je wokoło tych ciał prostych, silnych, gibkich. Idąc ten i ów spojrzał z dziwem na starego człowieka, który spieszył tam, skąd oni oddalali się w po-