Strona:Moi znajomi.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z rąk głowę starą, aby mu jej szaleństwo nagłego tryumfu nie zawróciło.
Burza, pioruny, wichry, ognie bengalskie, a wśród nich wężem błyskawicy jaśniejące:

«Kaputkiewicz fecit».

Wszystko to wirowało mu w mózgu, rozsadzało czaszkę.
Jak długo tak stał i co go opamiętało nareszcie — sam nie wiedział. Ale gdy wrócił do izdebki, trzęsące się ręce jego nie mogły trafić do klamki, a nogi tak mu się plątały i gięły, jak gdyby ze słomy.
Późno się obudził nazajutrz stary maszynista, a kiedy sobie po dniu przypomniał, co zaszło na teatralnych strychach tej nocy, chwycił z kołka czapkę i wybiegł na miasto, aby nie oszaleć z radości.
Istotnie, czasu do stracenia nie było. Trzeba było z każdej chwili korzystać, spieszyć się, ruszać. Przedewszystkiem zaś należało uciec od pokusy wygadania się przed dyrektorem, zanimby wszystko nie zostało należycie wykombinowane.
— Kombinacya — grunt! — powtarzał sobie w duszy Kaputkiewicz, zupełnie już zapomniawszy o udziale przypadku w wielkiem swem od-