Strona:Moi znajomi.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadawała doskonały pozór życia. Wtedy dopiero miano rozpisywać i rozdawać role. Zafukany przez Magdusię dyrektor byłby się w zupełności zadowolnił dotychczasowymi środkami przedstawienia morza, byleby tylko benefisik maleńki...
Ale Kaputkiewicz i słuchać o tem nie chciał. Cała młoda żądza sławy ożyła w nim teraz i pochłonęła go całkowicie. Budził się i zasypiał z tą jedną myślą, żeby stworzyć morze. Leżący nieodstępnie na stoliku Szekspir stał się jego demonem, jego złym duchem.
Gdybyż to przynajmniej lato! Gdyby burza! Ale nie... Ołowiane niebo jesieni odbite w leniwo ciekącej wodzie nie dawało żadnego natchnienia. Sam z siebie musiał wszystko snuć Kaputkiewicz jak pająk i to go zjadło. Zamalował już z pięćdziesiąt łokci kartonu, za własny krwawy grosz zakupionego, nawijał go na korby, przeciągnął z lewej na prawą i z prawej na lewą stronę — i nic! Zawsze to było tylko płótno, tylko malowana woda. Targał się wtedy za włosy stary maszynista i wpadał na czas jakiś w ponure odrętwienie. Myśli jednak nie porzucał... Tlała ona w nim i paliła się dniem i nocą kosztem jego nędznego, prawdziwie po donkiszotowsku wychudłego ciała.