Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Hieronim II

Hieronim nie zauważył naruszonej twarzy Benedykta, patrzył jakoś w bok, może właśnie zauważył.
— Niech pan patrzy — rzekł Benedykt.
Nie od razu zrozumiał.
— Co się stało? — zapytał. — Dawno pana nie było. A... — spojrzał. Bez większego zdziwienia.
— Miałem wypadek — powiedział Benedykt.
Powiedział to z jakąś beznadziejną dumą, która miała zastąpić wszystko, i wstyd.
— O! — tamten jeszcze nie pojął. Poprowadził jak zwykle do pokoju. — Czy to możliwe? — zapytał.
Pokój o tej porze był rozsłoneczniony jak szklanka herbaty.-Hieronim w kamizelce, nagle podobny do Mrugającego. Smażono widocznie placki, w powietrzu ciągnął się dymek spalonego łoju, twarz Hieronima niknęła w złotych karteczkach płatków słońca. Na blaszanym parapecie za oknem pryskało źródło ognia, unosiły się tam białe płatki owadów w lekkim posmaku smażeniny. Nikogo nie było w domu, korowód pań gdzieś wyszedł. Niepotrzebnie tu się zjawił, wiedział o tym już w progu.
— Czy to możliwe? — Benedykt usiadł w fotelu, chowając zbitą stronę twarzy w cieniu. — Niech pan popatrzy. Możliwe.
Jeszcze nie wiedział, w jakim stopniu zdarzenie opowie.
Hieronim nie od razu usiadł, kręcił się dzisiaj wyjątkowo długo, coś tam poprawiał, korygował, jakby chował po kątach.
— A pani Filigranowa? — zapytał.
— Pan spał?
— Tak.
Co robić — pomyślał Benedykt — z podobnie idiotycznym i w porę zadanym pytaniem?