Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Te moje perspektywy — mówił. — ...Nie wierz temu. Niczemu już nie wierz. Zostań tak, jak jesteś, zostań ze mną.
— O niczym innym nie myślę... To słońce... słońce cię przygnębia... Brak wody. Zaraz się rozejrzę...
— Mam lat...
— Trzydzieści pięć.
— Sześć — poprawił.
— Czy ty jesteś zły na mnie? — usiadła obok.
Paweł zatopił twarz w dłoniach. Tak — pomyślał — ...Boże, chroń mnie przed takim człowiekiem.
Klęknął na macie i pod pozorem, że przygląda się pełzającym robaczkom, zaczął się modlić. Czuł głupotę, śmieszność, a nawet nieporęczność swej bezsilnej sytuacji.
Widział zbliżający się rozrachunek. Słyszał to słowo. To straszne słowo nachodziło go coraz częściej. Zerwał się na nogi. Poza nimi nikogo więcej nie było tu słychać.
Było to niepokojące. Wszystko świadczyło o tym, że ktoś musiał być w tym rozległym domu.
Postanowił lojalnie dać komukolwiek znać, iż są tu wewnątrz, oni, obcy, bez ich wiedzy, tutejszych.
Wszedł na salę i w tej chwili odkrył boczne, kręte schody tuż przy drzwiach prowadzących nad wodę.
Wszedł schodami na piętro. Było pusto i cicho, drzwi do jakiegoś pokoju otwarte. Nieśmiało zajrzał, stało tam łóżko przykryte lnianym płótnem, szafka z białą porcelanową miską, w oknie muślinowa firanka, obok okna drzwi na drewniany ganek. Stało tam krzesło, bardzo stare, wyślizgane. Za balustradą błyszczała tafla wody. Cofając się — stwierdzał — wokoło wszędzie: nic i nikogo — ciszę — wymarłą nieobecność. Nawet tknął go straszek — jak we śnie, który był realny i nierealny, upleciony ze świateł i zacieniony w każdym szczególe — straszek podminowujący każde poruszenie.
Zszedł na dół, z powrotem na pomost nad jeziorem. Stanął przed zamkniętymi okiennicami i znów się cofnął. Przypomniał sobie jeszcze, że przed chwilą zobaczył na płóciennym przykryciu łóżka zeschniętą gałązkę konwalii, a obok porcelanowej miski położony pierścionek. Ten pierścionek przestraszył go najbardziej. Mógłby go nawet opisać — miał jedno niebieskie oczko, i należał oczywi-