Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Marsz Piechoty Alzackiej

Do kompanii od czterdziestu godzin nie doszły kuchnie. Nic w tym nie było takiego dla tych, którzy przywykli. Nad ranem skrajem lasu przeszła orkiestra pułkowa, zwinięta jak parasol, przeszła dyskretnie za pniami sosen, z instrumentami w płóciennych pokrowcach, z zimną blachą i szronem w delikatnych przewodach i wentylach.
Podchorąży Paweł Małachowski, nie tknięty zmęczeniem, spacerował po czarnym igliwiu. Wokoło świat był niewidzialny, nabity tłumem głodnym ludzi, zwalonych pod drzewami, trwających w zimnych majakach, śpiących pod kapiącą rosą, spadającą brudem na obolałe twarze.
Jeszcze o zmroku Małachowski został wezwany do podporucznika, dowódcy kompanii. Na skraju innego lasu, rzadszego. Z widokiem na krzaki, jałowce i piasek. Wezwanie dotyczyło jakiegoś zbędnego pytania. Podobnego do zapytania, czy słoma jest słomą? Albo czy wydano ślepą amunicję?
Wydano.
Oficer uważał Małachowskiego za szlachcica i za dobrego żołnierza, który potrafiłby utonąć w kanale La Manche, na czczo. A tym bardziej trzymać się tutaj, na głodno.
Dziękuję.
Był rycerskiej kondycji, z szykiem, krojem, snobizmem na armię stałą i na żołnierski obowiązek.
Wyłonił się z krzaków sierżant. Zrośnięty z leśnym powietrzem, którym potrafił wstrząsnąć, w razie czego, głosem jak ryk zwierzęcia. Przyniósł poufnie chleb i kiełbasę wiejską. Podporucznik odmówił. Dopóki żołnierze nie dostaną obiadu. Nic w tym nie było z gestu, nic z Napoleona.