Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan siedział w Dachau?
— Herodek to pani powiedział.
— Pan o nim myśli.
— Zawsze mam kogoś. Każdy człowiek ma swojego sępa. O którym myśli.
— Herodek nie żyje — powiedziała.
— O, tak.
— Dokuczył panu? Ale do nas nie może mieć pan żalu.
— O, nie.
— A co tam jest napisane o jakimś robaku... — wskazała palcem na zeszyt. — Niech pan to przeczyta.
— O robaku?
— Pan jest taki dziwny. Myśmy z mężem czekali na wielką awanturę. Przyjdzie pan do nas?
— Na pewno przyjdę.
Na pewno nie przyjdę — pomyślał.
Stanęli przed bramą.
— Pani ją widuje?
— Teraz nie.
— Nawet już nie pamiętam, jak wygląda.
— Wie pan co — powiedziała nagle — pan się bardzo ludzi boi.
Trójkątna, barczysta, niewielka, uśmiechnęła się dziąsłami.
— Ona sama powiedziała po śmierci ojca: nie mieć litości dla ludzi. Ona jest — chyba bardzo chora — uśmiechnęła się: — Powinien pan ją odszukać. Od tych wypadków minęło już pół roku.
— To i o tym pani wie? Ten stary dureń jednego dnia ogłosił, że umarłem. Czy pani przyszłoby takie świństwo na myśl? Było to tak głupie, żenujące i banalne, że mógł to wymyślić tylko wykolejony prostak. Nie pozbawiony jednak pijackiej złośliwości. Skąd pochodzicie?
— Z Pińska.
— W Pińsku mieszkają uczciwi ludzie. A Herodek był z piekła rodem. Z siódmego kręgu, w siódmym przebywają ostatniego rzędu uczuciowcy. Niech pani zauważy jedno: im więcej złych cech w człowieku, tym więcej rozczulania się nad samym sobą. Jest pani przekonana, że nie powiedziałem nic szczególnego. Do widzenia.