Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

towe obłoczki pary. Cieniutki uśmieszek zjawił się na jej czarnej twarzy:
— Dwadzieścia pięć.
— Dwadzieścia jeden.
— Jeżeli nie dotrzymam słowa — popił łyk — może mi pani — wypił drugi wolniutko — w pysk oddać. Słyszy pani?
— Gra pan w pieniądze? — uśmiechnęła się pochylona w jego stronę.
— Gram. Chciałaby pani powiedzieć, że to nieładnie, ale pani szkoda tych dwudziestu.
— Nie powiedziałam. No więc? Albo powiem... Może zaraz powiem: zgoda. Ale... urazę zachowam. Czy tak?
Patrzył na nią, wytężył wszystkie siły, żeby się na nią patrzeć.
Wyciągnął rękę, wydawało mu się, że się uśmiecha do niej, i równocześnie ona wyciągnęła do niego rękę. Jej przenikliwy uśmieszek wzleciał mu przed oczami.
Jakiś przeraźliwy błysk oślepił mu oczy. Runął z krzesła na twarz, prosto pod jej nogi, a kubek potoczył się kilka kroków dalej.