Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rych trzeba by wyciągnąć wnioski, lecz niewiele sobie przypominał. Wkładano mu coś w głowę, głowa go bolała, próbował sobie przypomnieć, co mu wkładano wlewając wódkę?
Po raz pierwszy poruszył się o świcie, przez sen słyszał wtedy gospodarzy. Trzeźwi i świeżutcy ćwierkali za ścianą jakby nigdy nic, parokrotnie chluśnięto wodę przez próg.
Teraz dopiero zauważył, że tuż obok łóżka na skrzynce ktoś postawił miskę z wiśniami, przykrytymi zielonym listkiem, z myślą pewno o skutkach przepicia.
Oczekiwał tłumaczeń, przeprosin, i już się ich nasilenia obawiał. Przypomniał sobie, że i on też bredził, że popadł w karygodne gadulstwo.
Patrząc w okno — drgnął — ktoś cicho wszedł do pokoju, i to już przed chwilą, rozmyślnie cicho, drzwi nie skrzypnęły. Spojrzał, stała przed nim jakaś dziewczyna. W białej bluzce i zetlałej spódnicy na zatrzaski, z lewego boku szarpniętej ząbkiem drutu kolczastego, ciemna i wychudzona, o miedzianej, spalonej twarzy.
— Dzień dobry — powiedziała. Lecz bez uśmiechu.
Usiadł na łóżku i podgiął kolana. Z zaskoczenia nie odpowiedział na powitanie, zdziwił się, że tak ostro patrzy na niego i że nie zapukała do drzwi.
— Aleście narozrabiali — rzekła.
— Ja? — Był w niewygodnej sytuacji, trudnej do rozmowy,, nie mógł nawet wyrazić godnego zdumienia.
— Pan nie. Ja wiem.
Nie najprzyjemniejszy miała wygląd. Stojąc w nogach łóżka patrzyła czarnym okiem znad wygiętej szyi.
Nie są przyjemni ludzie, którzy patrzą trochę z góry, jakby oceniali odległość. Była średniego wzrostu, twarz miała suchą, a śniady kolor skóry im bliżej uszu przecierał się i jaśniał jakby za dotknięciem palców. Nad lewą brwią świeciła niebieskawa szrama.
Stała zanadto wyprostowana, zanadto pewna. Mówiąc przykładała rękę do spękanej politury oparcia łóżka, odrywała ją, zatrzymywała w powietrzu i znowu uderzała dłonią o poślizg drewna; była w tym jakaś zbędna precyzja.
— Pani — zapytał — kto?
— Mieszkam tutaj.