stwem. Wzięła mnie za rękę. Pociągnęła ku sobie: „Niech pan patrzy” — rzekła. Odetchnąłem z głęboką wdzięcznością. Było to kilka sekund przedtem. Przed tym straszliwym krzykiem i zapaleniem świateł.
— Ach, bardzo panią przepraszam — rzekłem płasko — i bardzo dziękuję. Nie wiedziałem, za co dziękuję.
Nic nie odpowiedziała, patrzyła przed siebie.
— Jak pani ma na imię? — zapytałem ujęty jej prostotą. I usłyszałem niewłaściwość tego pytania, które już padło.
— Angelika — odpowiedziała, znów po prostu.
— Czym pani jest taka przejęta?
— Niech pan patrzy — powtórzyła, niespodziewanie popychając mnie do przodu. Lecz się oparłem. Bo zrobiła to „grubiańsko”. Patrzyłem na nią. Widziałem tylko zarys twarzy w cieniu. Odwracała moją uwagę od siebie, widocznie czuła, że jestem pijany.
Angelika. Bardzo piękne imię. Bardzo. Trochę pretensjonalne. Lecz bardzo piękne. Mogę mieć powóz — rzekłem nagle — do dyspozycji. Wyjedziemy stąd. Pani jest zdenerwowana tym, co się dzieje. Chociaż nie wiem, co się dzieje. Czy wyjedziemy?
Do takiego imienia konie powinny się nazywać Castor i Pollux. Bardzo pretensjonalne imię.
Wtedy, nie odrywając wzroku od tego, na co patrzyła, zerknęła na mnie kątem zaokrąglonego oka. Była pobłażliwie zgorszona, lecz bez konsekwencji.
Oczywiście już przedtem patrzyłem na to, co ona obserwowała. Było to widowisko wręcz idiotyczne. Grupka tak zwanej znudzonej młodzieży siedziała na ścieżce i bawiła się w „kolonie”. Wszyscy wypili, to było słychać po głosach. Błyskały noże w powietrzu. Patrzyłem na Angelikę i równocześnie widziałem oświetlony jaskrawo skrawek alejki, piasek, buciki, kieliszki odstawione na ziemi, z języczkami elektrycznego światła, i niemal każdy perłowy kamyk, który grał tu rolę. Kilka par usiadło na ziemi z wyciągniętymi nogami do siebie, tak aby jedwab i skóra wybrudziły się bez litości w mokrej trawie. Grano z beznadziejnym przejęciem graczy i kupców. Gdy ja patrzyłem tam i tutaj, tam błyskały noże. Krojono ziemię w tej idiotycznej zabawie, której przewodził Kreol. Poznałem go; i nagle w cieniu dostrzegłem Filipa. Był, nie widział mnie, stał nieruchomo, jakby skamieniały, widziałem jego
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/182
Wygląd
Ta strona została przepisana.