Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

domu, albo do salonów. Niesłychane! Podziękowałem za powóz, mówiąc z krwawym uśmiechem — dziś patrzę na to z pobłażaniem — że mam własne nogi. Lecz nie pojęto ironii. Ja też jej pożałowałem; wszyscy nagle, a było tej gawiedzi multum, stali się bardzo serio. Tak jakby tylko czekali na moje chamstwo. „Tegośmy się spodziewali” — widziałem w ich oczach. W które zresztą specjalnie nie patrzyłem. Nagle kazałem sobie, ryzykując do końca, nalać szklankę koniaku. Niespodziewanie wykonano to bez oporu. Ten sam stary, który był tu królem, napełnił szkło aż po brzegi. Wypiłem duszkiem prosto w jego siwe oczy, furmańskim zwyczajem strzepnąłem kroplę o posadzkę, chuchnąłem, powiedziałem: dziękuję, do widzenia państwu, i kuchennymi schodkami, chwiejnym krokiem, wyszedłem do ogrodu. I mogło to być już wszystko. Lecz teraz dopiero. Nie o tej bowiem omyłce chciałem powiedzieć. Ani o tym, że w tamtej chwili jeszcze raz się pomyliłem i tę partię ogrodu wziąłem za kuchenną, a postaci w mroku za służbę, która się tu chyłkiem wymknęła.
Słyszałem odjeżdżające auta, przypomniałem sobie, że dla starszych przewidziane było w programie polowanie, słyszałem i powozy, które podjeżdżały z narożnego placyku.
Był już zmrok, szarówka, półmrok, cienie, czerń nocy, gwiazdy, zapalono lampiony, wyczuwało się bardzo dużo ludzi, dolatywał gwar rozmów, ruszyłem przed siebie. Stanąłem na uboczu. Teraz proszę o chwilę uwagi, zbliża się moja omyłka. Przyznam się, że idąc, najpierw oddaliłem się w czerń krzaków, aby posegregować wrażenia: ochłonąć. Zostałem tak dłuższą chwilę. Stojąc na głodno, przemarzłem, wypatrywałem oczy za Filipem, migały mi różne sylwetki, światło było mdłe, powietrze raźne, zamiast w porę stąd uciec, chociażby przez parkan, postanowiłem ruszyć swobodnie przed siebie i nawiązać kontakt z kimś, kto prawdopodobnie był w sytuacji zbliżonej do mojej. Miałem w pamięci cenę, jaką zapłaciłem. W głowie obłok zemsty. Niejasny, wiem, że w takiej chwili rozjaśnia wszystko jedna błyskawica. Przyznaję się do tego, że myślałem o zemście, i miałem do niej prawo. Od dłuższej chwili obserwowałem samotną, jeśli dobrze odczytałem w mroku, posępną dziewczynę. Dolatywał gwar rozmów, snuły się pary, szeleściła trawa, dolatywały śmiechy jak wyładowania elektryczności przed burzą. Podszedłem bliżej i znów się zatrzymałem.