Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liki wstecz i trochę obok. Siedział w towarzystwie tej samej dziewczyny i patrzył na Pawła, mówiąc coś do niej — o nim. Nawet z tej odległości widoczny był inteligentny biały kiełek, nacinający wargę.
Wereszczyński wstał gwałtownie, z zasiedzenia zrobił kilka chwiejnych kroków, zniosło go na ukos, oparł się podmuchowi wiatru i w mgnieniu oka znalazł się naprzeciw, wychodząc energicznie z czarnego nieba. Był w popielatoczarnej marynarce, szarych wąskich spodniach, białej koszuli, różowym krawaciku, czerwonej zamszowej kamizelce i sandałach na bose stopy. Mógłby sprzedawać pumeks przy wędrownym stoliku, gdyby nie szlachetne uniesienie głowy i promienne spojrzenie anielskich oczu, podbitych czerwonym reflektorem.
Udał, że nie pamięta o porannym spotkaniu, wygodniej było mu się zdziwić:
— Aaa! — wyciągnął rękę. — Żyje pan? — — Żyję — odpowiedział Paweł. — A pan... — chciał zdawkowo zapytać: — a pan co tutaj robi? — lecz Wereszczyński przeciął:
— A ja już nic innego nie robię. Tylko żyję — przytrzymywał dłoń Pawła i położył na niej swą lewą rękę. — Przyjechałem, żeby się z panem pożegnać. Ale nie mam odwagi przyjść do pana domu.
— Pan żartuje — rzekł Paweł odpowiadając jeszcze na to: nic innego nie robię.
— Nagle opuściła mnie wszelka odwaga — mówił Wereszczyński. — Cztery razy byłem pod furtką i zawracałem — położył na brzegu stolika pudełko papierosów i zapałki:
— Czy mogę się przysiąść? Pan tutaj sam?
— Nie — odpowiedział szybko Paweł. — Mam dużo kłopotów, absolutny brak czasu, w domu, poza domem, powody do irytacji... — Już za dużo powiedział, zerknął z niechęcią w stronę jego stolika:
— Proszę bardzo — podsunął krzesło, lecz Wereszczyński wybrał drugie, z widokiem na dziewczynę.
— Pan nie ma pojęcia — rzekł łagodnie — jak ucieszyłem się, gdy pana zobaczyłem. Że pana znów widzę, i tę pańską... — zawahał się: — gniewność — spojrzał przyjaźnie — zupełnie jak