Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



W piecu

Oczywiście — Pianta namówiła go na bilet do opery. Wziął bardzo szybko, aby nie wznawiać rozmowy, i bilet kolejowy. Od pojutrza zaczynał urlop. Napisał list do Kwiatkowskiego, gdy już wysłał, z przerażeniem uświadomił sobie, że pomylił nazwisko.
Opera nie doszła do skutku. W opustoszałym, wielkim, zimnym hallu opery, który wyglądał, jakby przed chwilą odbyła się tu kaźń i krew zmyto hydrantem, jakiś zmizerowany chłopiec, sam jeden w koszuli tylko i spodniach, wpatrywał się w afisz. Kasa była zamknięta. Oddał chłopcu bilet. Odebrał kapelusz z szatni i otarł rękawem brzeg ronda. W lustrze dostrzegł, jak mignęła twarz obdarowanego.
— Pies pana trącał — powiedziała szatniarka, rozglądając się przezornie. Myślał, że się przesłyszał, ale przypomniał sobie, iż zwrócił jej uwagę, że półka, na której położyła kapelusz, jest pełna kurzu. W tej chwili nie był jednak pewny, czy ona rzeczywiście tak powiedziała, jak zrozumiał. Nie wypadało zapytać. Wrócił i położył przed nią srebrne dziesięć złotych. Miała twarz zielonkawą od przygaszonych świateł i roziskrzone gniewem oczy. Odszedł bez pośpiechu. Srebrny krążek dziesięciozłotówki powinien teraz polecieć za nim i trafić go w plecy. Nie poleciał. Zastanowił się, co on takiego mógł jej powiedzieć, że ją rozjuszył i potem zmuszony był upokorzyć?
Wstąpił do najbliższej kawiarni. W sumie wydał już dwadzieścia złotych, duże pieniądze, logicznie rozumując, dziś wieczór z wydatkami przestał się liczyć. Po dwóch betonowych stopniach wszedł na betonową posadzkę. Drewniany niebieski pawilon stał nad wodą, były tam jakieś lampiony, a na dole dwa reflektory skierowane po wierzchu fali. Wewnątrz panował niepokój jakby