Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyznał, była to jego sprawa, to jakby nie wisiał, to jakby, choć nieporównanie, oddał złego psa w ręce tchórza.
— Proszę wybaczyć niedobrą ciekawość starej kobiety — dotknęła pejczem jego rękawa.
Były jeszcze cztery minuty. Przypomniał sobie, że zgłosił się o urlop i wobec tego i tak będzie musiał przyjść do niej w sprawie biletu kolejowego.
— Tak — powiedział — torturowano. Może słusznie — dodał.
Byli już w śródmieściu, szli brzegiem przystani.
— Dlaczego?! — przestraszyła się, spojrzała jak przelękniony ptak, nad którym zawisła ręka.
— Mnie to dobrze zrobiło. Bardzo dobrze. Tortury to zdrowie. Stawiają na nogi. Pozwalają milczeć. Milczenie najzdrowsze — spojrzał.
— A jednak jest pan bardzo sympatyczny. Ja rozumiem pana.
Popatrzył w dół. Do stromego kamiennego brzegu przybiła łódka. Dwoje, on głowa królika, czoło gładkie jak młotek, ona cała jak burak, przekrojony w miejscu policzków, zdrowy, oczęta ciemne, Bóg je dał przekłuwając źrenice światłem: bystre; nogi tylko leniwe, potykała się, drąc pod górę po kamieniach, on za nią, z wiosłem jak trójzębem: — nie tak ostro, siostro! — zawołał głosem pastewnym — byłoż to więc rodzeństwo, gdyby kto pomyślał, wydali mu się odpychający, w swej sile pokonywającej prawie pionową ścianę brył kamiennych. Mieli jeszcze kilka kroków, w ostatniej chwili dziewczyna straciła rozpęd, zachwiała się w tył, przez moment walczyła o równowagę, pokonała wreszcie swój ciężar i wyskoczyła na betonowy chodnik. Zatrzepotała rękami, niechcący kropla zimnej wody spadła na czoło Pawła. Otarł twarz chusteczką.
Dzikie — pastewne — słońce rozpaliło już wszędzie swoje ogniska, w kamieniach i szkle.
Weszli w główną ulicę.
— Pan mi przypomina pewnego człowieka — odezwała się Pianta.
— O!
— Czasem ktoś zrobił karierę, że umiał bić — powiedziała jakby do siebie, wiedząc, że od rzeczy. — Nie myślę o katach. Bić w każdej okazji i w każdy sposób.