Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zagrobina nie pierwszy raz słyszała to opowiadanie, mimo to nie mogła łez powstrzymać, które gwałtem jej się do oczu tłoczyły.
— Jezu, mój Jezuniu!... — i wycierała nos i znowu wzdychała.
Milczenie zaległo w izdebce. Słotwiński leżał nieruchomo, patrząc na towarzyszy, którzy siedzieli teraz z pospuszczanemi głowami pod brzemieniem troski. Słotwiński zgadywał ją, nie potrzebował pytać — i jemu leżała ona na sercu.
— Cóż oni? — zapytał.
— Niby dyrektor i pan Felsenstein? — spytał Dederka.
— A tak.
— Nic. Wczoraj całą noc byli przy ogniu; nad ranem pan poszedł, dyrektor to może dwie godzin temu.
— Nic nie mówili?
— Do nas nic. Szwargotali sami coś po niemiecku i tyla. Strasznie mieli markotne miny. Pan to palił cygaro za cygarem.
— Taka strata!...
— Oj, strata! strata!... Oni stracili, ale co z nami będzie? Fabryka nieprędko stanie, tu zima za pasem, roboty nie będzie, z głodu przyjdzie umierać...
— Toć przecie, jak psom, mrzeć nam nie dadzą...
— Kto ich tam wie! Dobrego nie od nich czekać... Pamiętacie, co było ze Zgagą? Człowiekowi prawą rękę urwało, chłop do niczego się zrobił: dali mu dziesięć rubli, i ruszaj, gdzie oczy poniosą. Żona, dzieci... na dziadów wyszli.