Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Było już koło południa, kiedy Słotwiński otworzył oczy. Nic prawie nie pamiętał, czuł tylko straszny ból głowy. Machinalnie sięgnął: ręka trafiła na chustę. Jęknął.
W tej chwili otwarły się drzwi, i zajrzała przez nie Zagrobina.
— I cóż, panie Słotwiński, jak się czujecie?
— Głowa boli straszliwie...
— A bo też potrzebnie wam było leźć w sam ogień! Nieszczęście...
— Aaa...
Zagrobina krzątała się po izdebce.
— Niech pan pozwoli, okład zmienię — mówiła, maczając szmatę w wodzie.
Słotwiński przysiadł na łóżku.
— Czy już ugasili?
— Niezupełnie... jeszcze gaszą. Taki pożar!
— Spaliło się?...
— Wszystko...
— Wszy...stko... Mój Boże!
Znów opadł na poduszkę. Zagrobina jęła mu odwiązywać chustę, odrzuciła okład — pokazała się na głowie długa, szeroka rana. Tu i owdzie wśród siwych włosów krew skrzepła.
— Wszystko!... — powtórzył.
Zagrobina zmieniła okład, stary chciał wstać.
— A gdzie to pan Słotwiński?
— Chcę iść...
— Gdzie? po co?