Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Snem dręczącym, ale cudnym! wybuchnął.
Położyła mu na obu dłoniach swe rączki, jak dawniej miękkie, lecz ogołocone z pierścionków.
— Życie nowe nauczyło nas jednego: prostoty. To nie było łatwe. Dusze nasze tak się popaczyły w daremnem szukaniu; w gonitwie czczej. Ale dziś nauczyliśmy się, że tylko rzeczy proste są wielkie i piękne. Proste i mocne...
Czekał z oddechem zapartym. Walenie własnego serca w piersiach ogłuszało go. Czuł, że jak motyl tęczowy trzepocze się nad nim jakaś chwila cudna, wyśniona...
— Pamiętałam, tęskniłam, zrozumiałam swą winę, szepnęła głosem, który stał się jak tchnienie...
Ujął w swe silne dłonie jej rączki małe, które tuliły się w nich jak biało-różowe płatki.
— I co?... co dalej?... pytał wbijając w nią oczy, w których płynęły ognie.
— I przebacz — bo kocham...
Spłomieniał. W uścisku władczym tulił jej małe dłonie i nie odrywając zachwyconych oczu od jej źrenic, w zapamiętaniu przyciągał je ku sobie... z wzrastającą mocą.
Uśmiechnięta i zarumieniona, jak młoda dziewczyna, starała się oswobodzić z potężnego uścisku.
— Jestem tu na służbie, szepnęła. Spokoju trochę, „rotmistrzu szalony!“