Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz, że przyślę później... jeśli będzie potrzeba.
Chciał jak najprędzej pozostać sam. List, rzucony na mapę, bielił się wydłużonym kwadratem. Nie dotykał go. Przyglądał mu się, wsparłszy na rękach głowę. Z niedowierzaniem wsłuchiwał się w bicie własnego serca. Biło gwałtownie... trzepotała się w niem rzecz nieznana — trwoga! On, „szalony rotmistrz“ i trwoga! Trwoga przed kawałkiem papieru, zaadresowanym ręką kobiecą. W jakimś półświadomym zakątku pamięci, mignęła mu chwila gdy sam jeden, osaczony przez bolszewików, jak dziki, niebezpieczny zwierz, bronił się na wszystkie strony straszliwą swą ułańską szablą, bo nie mógł już użyć broni palnej: Czuł wtedy wściekłość niepohamowaną, ale, ani cienia czegoś, coby podobne było do trwogi. A przecie stał w obliczu nietylko śmierci, co byłoby rzeczą prostą, ale strasznych, wyrafinowanych męczarni. A oto teraz..
— Listu tego nie otworzę — powiedział sobie stanowczo. — Po kiego licha mi to potrzebne! Akurat pora na babskie faramuszki! Jużbym takich listów nie potrafił doczytać do końca. Raport... rozkaz... — to mi literatura! Reszta — dla niedołęgów!
W błyskawicznym skrócie stanęło przed nim życie, jakie prowadził od lat czterech: jeden ra-