Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mniejsza o to, ja tych pieniędzy i takbym nie strzegł, bo nie myślę szelmom Niemcom sprzedawać naszéj ziemi.
— Oni i tak wezmą.
— To będzie zabór a nie sprzedaż. Ja tego właśnie chcę.
— No i co wielmożnemu panu przyjdzie z téj upartości?
— Ty tego nie rozumiész, choćbym ci tłumaczył Bóg wié jak długo. — Widzisz to się robi dla idei, dla zasady, — a to u mnie więcéj znaczy niż pieniądze.
Żyd nic na to nie odpowiedział, milczeniem zdawał się oddawać hołd zasadom Radoszewskiego, tak sobie przynajmniéj Radoszewski tłomaczył to milczenie, tymczasem żyd milczał, bo nie chciał mówić o tém, czego nie rozumiał, on rozumiał tylko interes, a to co robił Radoszewski uważał za rodzaj obłędu, nad którym litował się w duszy. — Obracał jarmułkę w ręku i patrząc w ziemię milczał dyskretnie. Radoszewski zaś chodził dużemi krokami po ganku puszczając gęste kłęby dymu. Przypominał trochę lokomotywę wprawioną w ruch, miejsce pary zastępowały tu myśli. Radoszewski myślał jeszcze o wielkości swego czynu, uważał siebie za bohatera, walczącego w imię starych tradycyj, kładącego się jak Rejtan w poprzek nowatorskim wymysłom cywilizacyji i protestującego przeciw nim. A że był prawie sam jeden, tak to jeszcze więcéj wbijało go w dumę, że stoi jak ostatni rycerz na wyłomie. Czasu trochę potrzebował zanim te myśli ustąpiły nieco w nim i zwolniły bieg jego. Przyszedłszy trochę do siebie, przypomniał sobie przykrą rzeczywistość, zwrócił się więc do Abramka i rzekł:
— No, Abramku, radź co, bo ja pieniędzy koniecznie dostać muszę. Na pierwszego mam termina wypłaty, o podatki także miałem egzekucyją. Gotowi mi nałożyć sekwestr. Na to przecie pozwolić nie można.