Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

współczuciem, zbliżył się do niéj i siadając obok spytał łagodnie:
— Panno Bronisławo, co pani jest, dla czego pani płaczesz?
Te słowa pełne serdecznego ciepła, jeszcze więcéj wzruszyły Bronisię i zaniosła się od płaczu. Teodor prosił by podzieliła się z nim zmartwieniem, że może będzie można coś poradzić na to, jeżeli jest jaka rada.
— Otóż właśnie, że nie ma, mówiła płacząc, nikt tu nam nie poradzi chyba Bóg jeden.
— I nie można wiedziéć, co panią tak martwi? Czy pani nie masz do mnie zaufania. To prawda znamy się tak mało.
— O nie mów pan tak. Owszem, ja mam do pana wielkie zaufanie i każdy mój smutek powierzyłabym panu. Ale tu nie o mnie tylko idzie i nie wiém, czy mi wolno, zdradzać tajemnicę nie moją. O! mój biedny ojciec.
— Więc to o ojca pani chodzi? spytał Teodor z rozjaśnioną twarzą, bo przypuszczał na chwilę, że smutek Bronisi miał inny powód, który go więcéj mógł był martwić i obudzić zazdrość.
— Gdybyś pan wiedział jakie nieszczęście nas spotkało, mówiło daléj dziéwcze, niemogąc wytrzymać, by choć ogólnie nie pożalić się przed Teodorem, do którego miało wielkie zaufanie, — może powoli, pomimo postanowienia byłaby mu wygadała wszystko, gdy w tém na dziedzińcu dały się słyszéć jakieś krzyki. Bronisia przestała mówić, wyciągnęła szyję i nasłuchiwała. Krzyki i wrzawa wzmagały się, można było rozpoznać pojedyncze głosy, które odzywały się z groźbą i ostro.
— To oni, odezwała się drżącym głosem.
— Kto taki? spytał Teodor.