Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w milczeniu postępował obok ojca, nie siląc się na rozmowę, która odrywałaby go od spokojnych rozmyślań.
Szli tedy jeden za drugim zajęci każdy swojémi myślami; minęli łąki, weszli na miedzę ciągnącą się wśród łanów zwalonego zboża i doszli aż do wsi. Miedziany, rozpalony do czerwoności księżyc wychylił się z za topoli Lipczyńskiego dworu. Na tle jego ognistéj tarczy rysowała się ostro sylwetka domu ze słupkami w ganku i facyjatką.
— A tośmy się kawałek spory zapędzili, — odezwał się stary Kowalski — to to już dwór Lipczyński. Trzeba nam wracać.
Teodor nic na to nie odpowiedział.
— A możeby podejść pod dwór i dowiedziéć się o zdrowie panny Radoszewskiéj.
Teodor aż poczerwieniał z radości, byłby ojca uściskał za te słowa, ale się wstydził zdradzić ze swoją słabością. Odrzekł więc tylko z przybraną sztucznie powagą.
— A, wypadałoby.
Poszli tedy ku bramie. Od kuchni zalatywały głosy i śmiechy czeladzi wieczerzającéj. W samym dworze było ciemno; tylko w oknach Radoszewskiego świeciło się. Przechodząc ku gankowi koło tych okien, zatrzymali się uderzeni niezwykłym widokiem. Jakiś jegomość w wytartéj kapocie klęczał na środku pokoju i wyciągał ręce do Radoszewskiego, który zafrasowany chodził dużymi krokami targając wąsy, to znowu zatrzymywał się przed klęczącym, rozkładał ręce, wzruszał ramionami, jakby się usprawiedliwiał lub téż odmawiał. Twarzy klęczącego widzieć nie mogli, bo był tyłem zwrócony do okna.
Zawahali się czy mają wejść, czy wracać, bojąc się, że ich wizyta może nie na rękę będzie w téj chwili, ale