Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i nauczył się przez to bardziéj cenić wartość ukochanego przedmiotu.
Stanęło tedy na radzie poufnéj, że pójdą do lasu aż po odjeździe pana Radoszewskiego, który wybiérał się w drogę po niedzieli.
Odjazd jego nastąpił we środę, z przyczyn nader ważnych, przynajmniéj Radoszewski uważał je za takie. Miał bowiem najprzód pojechać do swego szkolnego kolegi, który zabiérał się właśnie do obchodzenia jubileuszu swego kapłańskiego zawodu. Radoszewski uważał sobie za rzecz sumienia i obowiązku być na téj uroczystości. Następnie miał oddać kilka wizyt odleglejszym znajomym, którzy byli łaskawi dom jego nawiédzić. Grzeczność nie pozwalała nie być u nich. Daléj czekał go sąd polubowny, na który go wezwano jako superarbitra, potém kilka poufnych narad o kwestyjach kraju, a w końcu sejmik przedwyborczy. Były to według pojęcia Radoszewskiego sprawy wielkiéj wagi, których nie można było zaniechać, bo sprawy publiczne przedewszystkiem. Habe zaopatrzył go na tę wyprawę w trochę pieniędzy, i do tego jeszcze uwolnił go od troszczenia się o gospodarstwo. Radoszewski więc odjechał z lekką głową.
Kundusia zaopatrzyła bryczkę jego w faseczkę bigosu, parę buteleczek starego miodu, flaszkę anyżówki, na zakrapianie po drodze robaka, trochę wędlin i pierników. Radoszewski zaś naładował kapciuszek tytuniem, ucałował i pożegnał Bronisię, polecając ją opiece Boskiéj i Kundusi; téj ostatniéj zostawił cudowny krzyżyk od gradu, który dostał w spuściźnie po dziadku — i spokojny, że dopełnił wszystkich obowiązków katolika, ojca i gospodarza, przeżegnał się na bryczce i krzyknął:
— Wio! Mateuszu w imię Boże!
Przedtém jeszcze ekonom musiał poodpędzać wszy-