Przejdź do zawartości

Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na to zrobiło się nagle tak smutno, jakby wiatr z mogiły wionął na niego, ten widok zasłonił mu jak czarna chmura to niebo, w jakie wpatrywał się tam w kościele klęcząc pod chórem. Wstyd go było, że prosił o szczęście dla siebie, gdy tylu ludzi jest nieszęśliwych, że marzył o spokojném życiu w kraju burz i nieszczęść.
Ta scena uliczna przypomniała mu, że jako członek organizacyi ma dzisiaj sessyją. Pospieszył więc do chorych, aby ułatwiwszy się z niemi, mógł na naznaczoną godzinę stawić się na umówione miejsce. Jakże się zdziwił, gdy przyszedłszy tam, zastał drzwi zamknięte, na jego pukanie nikt nie odpowiadał. Odszedł więc dziwnie zaniepokojony i pełen domysłów. Na dole spotkał jednego z członków, który zażądał od niego zwrotu upoważnienia nadającego mu prawo zbierania składek i werbowania ludzi do organizacyi.
— Jakiż powód tego? Czy jakie zmiany w rządzie?
— Nic nie wiem. Mam rozkaz i jestem mu posłuszny.
Doktór ruszył ramionami, dobył za rękawa niebieski papier opatrzony pieczęcią rządu i oddal żądającemu.
— I ja więc będę posłuszny — rzekł. — Nie wiem dla czego cofacie zaufanie, jakieście we mnie położyli, wierzę, że słuszne do tego macie powody. Nie wchodzę w nie. Ale gdy zapotrzebujecie mnie znowu, chętnie stanę na wasze usługi.
To rzekłszy, podał rękę temu, do którego mówił. Ten nie przyjął podanéj ręki, odwrócił się i wyszedł na ulicę.
Doktór nie mógł wyrozumieć tego postępowania jakieś złe przeczucie ogarnęło go, przyszła mu na myśl wczorajsza scena z Juliuszem N., który może oszczerstwem mści się na nim za to. Ale wnet odrzucił ten domysł od siebie. Nie mógł on przypuścić, aby tam