Strona:Michał Bałucki - Trzy szkice powieściowe.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Brata mego.
Uśmiechnęła się z pobłażaniem i położyła swoje usta na jego ustach. Odsunął się od téj pieszczoty.
— Unikasz odpowiedzi? Pocałunkiem chcesz mi zamknąć usta. Mów, odpowiadaj, mnie potrzeba słów, przysięgi.
— Czy nie słyszałeś jéj przy ołtarzu?
— Prawda. O jaki ja szalony, jak dziecinne me zachcenia. Widzisz, ja zmysły tracę. Nieraz kiedy myśli zapuszczę między czarne podejrzenia, to mi się mąci w głowie, boję się wtedy o mój rozum, bym resztek jego nie stracił.
— To nerwowy rozstrój. Zaniedbujesz się w leczeniu, to mi przykrość sprawia.
— Czy naprawdę tak dbasz o moje zdrowie? — spytał, patrząc jéj z miłością w oczy.
— Ostatnia paczka proszków nie tknięta jeszcze leży u mnie.
Wstała do biórka, otworzyła szkatułkę i wyjęła z niéj jeden proszek.
— Proszę go zażyć, bo inaczéj będę się gniewać.
— Będę ci posłuszny jak niewolnik — odrzekł całując ją w rękę.
Zadzwoniła. Wszedł stary, siwy służący.
— Przyrządź panu ten proszek z sokiem malinowym i przynieś tutaj.
Po odejściu służącego wzięła go za rękę, poprowadziła ku kanapie i rzekła:
— Lekarstwo cię uspokoi.
— Twoja dobroć, to jedyne lekarstwo moje.
— To dodatek do lekarstwa — i nachyliła się ku niemu z pocałunkiem.
Wstrząsnął się cały od dotknięcia jéj ust.
— Co ci jest?