Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się otworzyły i wyszedł doktor, trzymając coś w ręku, a za nim sługa Mateusz.
— Więc naprawdę nieżywe, panie doktorze?..— pytał służący wzruszonym głosem.
— Nieżywe... — odparł bezdźwięcznie, sucho doktor. — Niepodobna było ocalić...
— Ona umrze, ja ją znam... — odezwał się znowu płaczliwie służący.
Doktorowi nietyle szło o śmierć chorej, ile o siebie w tej chwili. Zły i niekontent chodził po ganku. Mateusz wziął od niego ciałko zmarłego i wpatrywał się troskliwie w trupią twarzyczkę, czy nie dostrzeże na niej jakiego śladu życia.
— Jak jej tu powiedzieć o tem... — mruczał do siebie — ona umrze, to jak Amen w pacierzu...
W tem z pod zawiniątka powtórnie dał się słyszeć płaczliwy krzyk dziecka. Doktor i Mateusz naraz zwrócili się w tę stronę.
— A to со?.. — spytał doktor.
— Dziecko zapłakało... — odrzekł Mateusz i spojrzał znowu na dziecko, które trzymał w ręku;chciał wierzyć, że to ono mogło zapłakać.
— Głos tuż niedaleko się odezwał... — mówił doktor, rozglądając się pilnie po ganku. Dojrzał wreszcie w cieniu filaru małe zawiniątko, zbliżył się do niego i rozwinął...
— Tak, w istocie, dziecko... — rzekł, przypatrując się uważnie dziecku i oglądając je. — Dzie-