Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chadzała się w cieniu dookoła tarasu; była ubrana w jasną suknię. Wielki woal biały okrywał jej głowę i prawie całą jej kibić wysmukłą. Chodziła krokiem miarowym, który, zdawało się, nie dotykał piasku i zakreślał krąg wielki, przecięty na dwoje promieniem lampy, dookoła której ćmy ogrodowe tańczyły szalone sarabandy. Księżyc kładł się po za wielkiemi lipami i rysował w powietrzu niebieskawem widmo czarne sosen nieruchomych. Pokój głęboki panował śród roślin, powiew wyczerpany śmiertelnie padł na długie trawy przy pierwszych akordach wzniosłego instrumentu. Słowik walczył jeszcze, ale głosem trwożnym i omdlałym. Zbliżył się w ciemnościach listowia i zawiesił swój głos ekstatyczny, jak doskonały muzyk, jakim był, w tonie i w mierze.
Siedzieliśmy wszyscy na peronie[1], uchem baczni na frazy to czarujące to ponure Erlköniga (Króla olch); zdrętwiali, jak cała przyroda, w błogości smętnej, nie mogliśmy oderwać wzroku od kręgu magnetycznego, zakreślanego przed nami przez niemą Sybilę w białym woalu. Zwolniła nieco kroku, gdy artysta przechodził przez szereg modulacyj, dziwnie smutnych, do czułej melodji.

Wówczas chód jej przybrał rytm pośredni między andante i maestoso, i wszystkie jej ruchy miały tyle wdzięku i harmonji, iż rzekłbyś, że dźwięki wychodziły z niej, jak lira żywa. Gdy przecinała zwolna promień lampy, woal jej biały rysował się na czar-

  1. Schody na terasie w Nohant, prowadzące wdół do jadalni.