Strona:Maurycy Zych-Słowo o Bandosie.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czytelnie, borykają się za bary z mrokiem i głupotą otoczenia.
Przepływa przez zaułki Warszawy, Łodzi, Zagłębia rozbity, złamany lud. Zdruzgotane są święte nadzieje. Ileż sumień zaprzedanych! Był popyt na znikczemnienie, jest teraz podaż. Jak szczelny włok, coraz szerzej rozszerza się ciemność ducha w głębi bezdomnego pogłowia.
Coraz głębiej, aż do ostatniej granicy przechodzi pęknięcie przez serca samotne, które trwogi nigdy nie znały. Patrzyły na zawodność każdego z widziadeł ducha, a teraz mają poznać ostatnie polskie rozczarowanie, przed którego stwierdzeniem truchleje słowo.
Tylko egoizm nie stracił pewności siebie. Wdziewa teraz najuroczyściej biały swój płaszcz, nakłada biret. Wstąpiwszy w środek aktu straszliwej tragedyi, wskazuje laską na skira podłości w ciele ludu. On to jeden zdawna przewidział. Teraz mu się nareszcie zdarzyła sposobność zemsty na „przeklętem pokoleniu“ męczenników. Gdy dziś wygniłemi oczyma nędza nic nie widzi, a chuda jej ręka wyciąga pustą sakwę ku temu, kto ją napełni, jego pięknomówne usta jedynie plują w trup męczennika kołysany od wichru.