Strona:Maurycy Mann - Literatura włoska.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

figury parą cieniutkich nożyczek. Siedziała na okrągłym przymurku, otaczającym dąb patrjarchalny w ogrodzie Inghirami, a Vana klęczała na trawie, przesypanej drobnemi żołędziami, wpatrzona w przedziwną robotę. Poza dachem pałacu, poza staremi dachówkami, splamionemi pleśnią, sterczały rdzawe i szare wieże Volterry w upale lipcowym. Blanki strzelnicze haftowały błękit między Tumem a Rokką. — «Śpiewaj mi jeszcze: Wykroję ci kotkę i kocięta» — mówiła dzieweczka, odczepiając końcem nożyczek figurę wyciętą w kartonie i upuszczając ją na kolana Vany. «Jeżeli nie, to wyrzucę».

O, księżniczko, okrutniczko,
Ty orliku bez pazurków,
Ty rozsiewasz ziarno białe,
Moje będzie krwią nabrzmiałe.
Gdy ty będziesz jak lilije,
Ja purpurą się okryję,
Pozbieraj moje piosenki
Temi dzikiemi oczyma
W widzenia śnieżne, jak zima:
Ty, żebyś je przypomniała,
Ja, żebym je z myśli zwiała.

Vana igrała tak ze swojem cierpieniem upornem i ze swoją siostrzyczką przekorną; klęcząc na trawie, podrzucała niby malinki morwowe w dłoni na grzbiet ręki i znów na dłoń, drobne błyszczące żołędzie, wyłuskane z suchych czepeczków.
Koniec nożyczek odrzucał wycięte z profilu drobniutkie obrazki tak dokładne i czyste, że wydawały się nie dziełem pamięci, ale cieniem prawdy.
— «Oh, jakaś ty zręczna!» — wołała Vana, przesuwając je w palcach i podziwiając rozrzucone w trawie. Wdzięk młodociany kociąt był zebrany w zarysach i skrótach z dokładnością i śmiałością, godnemi ręki mistrza, właściwemi owym malarzom Dalekiego Wschodu, co cienkim pendzlem na długich zwojach jedwabnej materji tłumaczyli najświeższe ruchy życia zwierzęcego.
«Jeśli mi coś jeszcze zaśpiewasz» — mówiła mała dzikuska, zakładając ostrze swych czarodziejskich nożyczek w brzeg dziewiczej karty — «wytnę dla ciebie złotą kwoczkę z trzynastoma kurczątkami, co to żyje na górze Voltraio, ale nikt jej nigdy nie widział. Jeżeli nie, to nic z tego».

Okrutniczko, okrutniczko,
Zrób mi skrzydła do latania,
Abym mogła ujść daleczko
Z tej Volterry na rozdrożu,
Od tych szczytów aż ku morzu,
Lub rzuć na mnie inne czary,
Swemi paluszkami wróżki
Prowadź na te blade dróżki,
Którędy chodzą umarli:
Ty, byś sen swój przypomniała.
Ja, abym go z myśli zwiała...

(Gabriele d’Annnnzio, Forsę che si, forsę che no, Milano, Treves 1910, l. II. d. 163 — 166.)


MARTWE MIASTO (LA CITTA MORTA)
Akt II, scena 2
Pałacyk w pobliżu Mikeny.

Bianka Maria (prowadząc ślepą Annę ku jednej z urn grobowych, ustawionych na stole): Oto tu są popioły Kassandry, tam są popioły króla.
Anna (cichym głosem): Kassandra! Ona równie widziała... Widziała wkoło siebie zawsze nieszczęście i śmierć... (Nachyla się nad urną, bierze garść popiołu i rozciera go w palcach). Jakie wiotkie te popioły. Przesypują się między palcami, niby piasek morski. Czyłałeś mi wczoraj, Aleksandrze, co mówiła. Śród tylu krzyków strasznych odzywało się jakby tchnienie słodkie i smutne. Starzy porównywali ją do «rdzawego słowika». Jak brzmiały, jak brzmiały jej słowa, kiedy przypominała swój piękny strumień? i kiedy Starzy prosili, by im opowiedziała hislorję miłości boga? Czy nie pamiętasz?
Bianka Maria: Nie słyszał cię, Anno.
Anna: Nie słyszał.
Bianka Maria Stoi na tarasie.
Anna: Ah, stoi na tarasie.
Bianka Maria Przygląda się zachodowi. Zachód cudowny. Poza Artemisio całe niebo jest w ogniu. Szczyt Anachrea gore jak pochodnia. Aż tu dochodzi odblask czerwony. Pada na sprzęty złote.