Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak pięknie prosić umieją. Chciała cię wydać na zgubę.
— Przecież ona nie wiedziała jeszcze o tem, że jej mąż powrócił.
— Wiedziała ona o tem wybornie i właśnie dlatego cię tam posłała. Uplanowała sobie doskonale ciebie wydać swojemu, a sobie tem łatwiej przywłaszczyć twojego. Pragnęła małej zmiany. Jak cyganka. Prawdziwa cygańska zamiana! Żona za żonę, mąż za męża. Cud Boski cię ocalił, że oto możesz być w domu pomiędzy swoimi. Zostańże tutaj — ja odejdę. Ja jestem winna wszystkiemu, za wszystko, co się tu stanie, na sądzie Boskim — ja odpowiadać będę.
— Cóż znowu? Jakto?..
— Tak jest. Ja zgrzeszyłam językiem. Tym nędznym kawałem mięsa, który należałoby nam, kobietom, zaraz po urodzeniu wyrzynać, i koniom pod kopyta rzucać, aby go stratowały. Ja los zepsułam Paolowi Barkó! Zadałam mu cios tak straszny, że już go nigdy nic nie uleczy. Wydałam tajemnicę, o której dotychczas, oprócz mnie jednej — i chyba owej gwiazdy z nieba, co wówczas przez drzwi do naszej lepianki zaglądała — nikt inny nie wiedział. A ja wykrzyczałam ją dzisiaj głośno na całe gardło, wobec setki osób! On jeden tylko nie słyszał, co mówiłam: usłyszy jednak, gdy cały świat chórem to powtórzy, na co usłużni ludzie nie dadzą długo czekać. A wówczas przyjdzie tu i pozabija nas.
— I nas pozabija? Za co? Dlaczego? Cóżeśmy mu złego zrobiły?
— To, że kradłyśmy mu jego miłość. I ty jesteś złodziejką, i to niewinne, w kolebce złożone niemowlę. Kradliśmy mu jego serce! Ukradliśmy