Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzy puścimy się w góry. Przed świtem staniemy w mieście.
— Żeby mi tylko sił stało!…
— Cóż znów, pani baronowo! Robiliśmy przecież razem nieraz jeszcze dalsze wycieczki piesze… Ale czas nagli. Niech jaśnie pani co ciepłego zarzuci na siebie i ruszajmy w drogę.
Baronowa pobiegła do swego pokoju, otulić się w lekki płaszcz letni. Mijając stoliczek, przy którym zwykła haftować, spostrzegła rozłożone na nim świeżo wykończone ubranka, skrajane na jakąś bardzo miniaturową osóbkę: tknęło ją przeczucie. Powijaczek, koszulkę i czepeczek zwinąwszy naprędce w węzełek, ukryła pod płaszczem i co tchu powróciła do sieni.
— A Zoltan? — spytała.
— Ubrany, czeka na nas przy bocznych schodach.
— Mamyż broń jaką?
— Ja mam dwa pistolety, a mały hrabia strzelbę.
— To dziecko jeszcze.
— Hoho! Paniczek dziecko, lecz lepiej strzela, niż niejeden dorosły. Toć polował już z nami na niedźwiedzia. Spieszmy się, pani baronowo!
— Jeszcze zawiadomić trzeba tych, którzy przy wieczerzy zostali.
— Na Boga! Niech jaśnie pani pozbędzie się całkiem zbytecznych skrupułów. Dowiedziawszy się o tem, co tu grozi, każdy chciałby razem z nami uciekać i powstałby z tego taki ładny harmider, że wszyscy zostalibyśmy ujęci. Z resztą, jest ksiądz i ten ich obroni przed wściekłością tłuszczy.
To rzekłszy, wierny sługa uchwycił swoją panią za rękę i przemocą niemal wyciągnął ją z sien