Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ste krople bojowego trunku rozpaliły nerwy bojownika. Powstał, spojrzał wokoło krwią zaszłemi oczyma, na wykrzywionych ustach pokazała się żółta piana, policzki płonęły sztucznym ogniem.
— Któż to, któż to mnie wzywał? — zawołał dzikim głosem, podobnym do ryku bestji, i ruszył naprzód, podniósłszy ciężki, szeroki miecz, niby trzcinę nad głową, z oczu mu błysnął zielony ogień, a pod jego ciężkiemi nogami kamienie wyrównywały się z ziemią.
— Zabij go! Zabij przeklętego cudzoziemca, pohańbiciela ludu! — grzmiało z galerji i wszystkie ręce pokazywały na Bar Noemiego, który stał na szczycie wzniesienia, otoczony naokoło wieńcami, któremi go taż sama tłuszcza zarzuciła.
Wojownik z wściekłym okrzykiem podniósł miecz nad głową, chcąc uderzyć wroga, i skoczył, jak głodny lew, gdy czuje zapach krwi.
— Pomóż, Trytonie! — zawył lud.
Jedno tylko westchnienie w całym cyrku brzmiało inaczej:
— Pomóż, Jehowa!
Bar Noemi ani na chwilę nie ruszył się z miejsca. Niby posąg stał na wzniesieniu i czekał wroga, a gdy ten nań uderzył, śmiało go odparł.
Spotkały się w powietrzu dwa miecze, lecz wnet walka ustała. Szeroki miedziany miecz, olbrzymią ręką trzymany, został złamany na dwoje i z łoskotem upadł na ziemię.
Stalowy miecz Bar Noemiego nigdy jeszcze lepiej bitwy nie rozpoczął.