Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czających go żołnierzy, na purpurowe obłoki wschodu i mówił z jakąś fanatyczną wzniosłością:
— Dziękuję Bogu! I wam, towarzysze broni, dziękują za śmierć! Ciążkiem było mi życie, z radością umieram. Straciłem wszystko: majątek, żonę, dziecko. Ojczyzna mi tylko została, ale tam wejść mi nie wolno. Was, towarzysze, niechaj Bóg błogosławi. Tam, za górami może czeka was droga matka, rodzinny cichy domek, słodka narzeczona, drobne dziatki, wierna żona. Tam, za górami, jest wasza ojczyzna. Módlcie się do Boga, abyście w godzinie śmierci nie schodzili do grobu z taką radością, jak ja, który nikogo już nie mam na ziemi.
Po tych słowach skazany padł na kolana i postać jego znów się schyliła.
Żołnierze stali martwi, jak posągi. Sędzia wykonawczy dał znak papierem, trzymanym w ręku. Sześciu kirasjerów z ponurą twarzą podniosło karabiny.
Sędzia znów dał znak papierem.
Nagle z pośród szeregu wyskoczył młody podoficer, jednym skokiem znalazł się obok sędziego, wyrwał mu z rąk wyrok śmierci i, rozdarłszy go, rzucił pod nogi kirasjerom.
W tej samej chwili straszliwy okrzyk rozdarł powietrze i nagle zjawiło się dwieście mieczów na pomoc skazanemu. A nic wśród tego okrzyku rozróżnić nie było można i nic nie można było widzieć wśród kurzawy, podniesionej przez osiemset kopyt końskich.

∗             ∗

Weselni goście już się zebrali. Pan młody w bo-